Robbie Williams w Krakowie. Brytyjczyk z certyfikatem Króla Rozrywki [RELACJA]
Czy pokolenie Z ma czego szukać na koncertach gwiazd popu z pokolenia swoich rodziców? Jak się okazuje: jak najbardziej. Robbie Williams pokazał, że koncert może jednocześnie koncertem nie być - a w formule wydarzeń sceniczny wciąż jest spore pole do popisu i eksploracji.
Są tacy artyści, co do których ma się przeczucie, że chociaż raz w życiu warto ich zobaczyć. To oczywiście gwiazdy o statusie legendy, abstrahując od gustów i guścików: talent, ciężka praca, lata scenicznego doświadczenia, ikoniczne momenty w mediach i gigantyczny wpływ na kształtującą się popkulturę. Nazwiskami można sypać jak z rękawa i przerzucać się artystami i gatunkami. Beyoncé i Madonnę postawić obok Guns N' Roses, dodać do listy Jennifer Lopez i Shakirę czy Enrique Iglesiasa. Nostalgiczny comeback Oasis dobitnie udowodnił, jak bardzo nas to kręci - zobaczyć na żywo legendy naszych czasów, czasów naszych rodziców, uczestniczyć w wydarzeniach, które za parę lat zyskają miano historycznych.
Podobne
- Zlot łysoli w Krakowie? Nie, to tylko koncert Pitbulla [RELACJA]
- Livingston: "bycie artystą jest albo bardzo intensywne, albo bardzo ciche" [WYWIAD]
- Jesień z nową falą popu - Alessandra, Nemo, Sophie and the Giants i Go-Jo zagrają koncerty klubowe w Polsce
- Kendrick Lamar i SZA ruszają w stadionową trasę. Wyjątkowy koncert także w Polsce!
- Sabrina Carpenter zagra koncert w Polsce? Tauron Arena lubi to
Do tego panteonu największych, choć może już nie tak kasowych, nie tak popularnych i nie tak pożądanych, należy także Robbie Williams, jeden z czołowych głosów britpopu. On chodził, żeby lata później Harry Styles mógł biegać - serio, nie kłamię. To się nazywa ewolucja.
Twórczość Robbiego Williamsa zaczęła się w boysbandzie (znajome, mówiłem) Take That, ale jednak to solowymi hitami zyskał sobie światową sławę. Mało kto nie będzie kojarzyć tych najpopularniejszych jak "Feel" czy "Angels" - choć może się mylę, bo po tym, jak Julia Żugaj przyznała się do nieznajomości Modern Talking, zaczynam powątpiewać w ludzi. W każdym razie artysta ma na swoim koncie piosenki, które cały czas gdzieś-tam przewijają się w tle i to od dobrych kilku dekad. Nieśmiertelne przeboje, ear-warmsy, zwał jak zwał: gdyby koncertował tylko i wyłącznie ze swoimi "Greatest Hits" spokojnie zagrałby 1,5-godzinne show, a na setliście nie znalazłby się ani jeden obco brzmiący utwór.
Robbie Williams - niekwestionowany Król Rozrywki
Zupełnie szczerze - jeszcze nigdy nie byłem na takim koncercie, a od dobrych kilku lat chodzę na ok. 100 wydarzeń muzycznych rocznie. W takim trybie powinienem być najgorszym rodzajem konsumenta: zblazowanym, takim co widział wszystko i nic go już nie rusza. Ognie, dymy, fajerwerki, nah, po prostu kolejny stadion dla 80 tys. osób. Serio: w d*pie się poprzewracało.
Koncert Robbiego Williamsa również miał w sobie te mainstreamowe, efekciarskie elementy. Brytyjczyk przebierał się kilkukrotnie i w każdym outficie serwował. Wizualizacje robiły wrażenie, podobnie jak sam design sceny, skrojony na wymiar przedstawienia. Nastrojowe światła, działka na konfetti, rekwizyty, tancerki: tym razem ta obfitość, która ostatnio wpędzała mnie w ostre i nieprzyjemne poczucie przebodźcowania, faktycznie stuprocentowo rezonowała z treścią i była częścią tej historii. Chyba tu dostrzegam problem imprez masowych, namiętnie nadużywających wizualności dla efektu WOW - to tylko dodatek. Miły dla oka, boostujący endorfiny, ale czy potrzebny? Wkrótce każdy stadion i każda arena będą wyglądać dokładnie tak samo i nikt już nie będzie zabierał na pamiątkę papierowych serduszek wystrzelonych na bisie.
Robbie Williams rozbił moje skostnienie, ponieważ zagrał koncert, który jednocześnie koncertem nie był. Był zarazem czymś więcej, jak i samym koncertem nie do końca. Niektórzy pewnie powiedzą, że artysta to po prostu certyfikowany yapper i na scenie powinien po prostu grać, nie gadać - ja zaś sądzę, że Robbie stworzył właśnie nową formułę scenicznych przedstawień: koncertów/monodramów/stand-upów i wystąpił przed fanami nie jako gwiazda pop, tylko jako rasowy entertainer. Jak sam mówi: to jego marzenie, żeby stać się Królem Rozrywki. I szczerze - korona mu się zwyczajnie należy.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Robbie Williams - Let Me Entertain You
Robbie Williams zagrał ten numer tylko w Polsce. Wszystko przez telenowelę
Nie każdy kupi ten koncept: wydarzenie w końcu (teoretycznie?) było koncertem. W gratisie jednak - powiedzmy że 30 minut na 2 godziny - publika mogła poczuć się jak podczas komediowego aktu. One Man Standing.
Gdyby obciąć ten segment (nie, proszę, nie), show trwałoby okrągłe 1,5 godziny. 90 minut tłustego britpopu, potężnego wokalu, ruchliwych bioderek i naprawdę, ale to naprawdę porządnego grania na żywo. Czy jednak wówczas Robbie wyróżniłby się tak bardzo, jak wyróżnia się teraz? Śmiem wątpić, choć na scenie wokalnie i fizycznie wypada dużo lepiej niż taki młodszy od niego (i nie tak przetyrany przez używki) Justin Timberlake.
Koncert sam w sobie był kompletny, tak. "Rocket" wystrzeliło z pompą, "Let Me Entertain You" rozbujało publikę i udowodniło, że Robbie wciąż ma w sobie ten nerw wodzireja. Artysta naprawdę przygotował się do wizyty w Polsce, dzięki czemu mogliśmy cieszyć się piosenką-niespodzianką "Supreme", której na setliście w innych krajach nie było. Dlaczego u nas zdecydował się ją zagrać? Ano dlatego, że znalazła się w czołówce serialu "Londyńczycy". WE WON.
Przedstawienie bandu, miejsce na instrumentalne wprawki (tylko czemu bez solówek dęciaków?) także dodało swoje trzy grosze: zabawa z formą pozwoliła usłyszeć fanom kolejne wręcz klasyczne utwory w luźnej interpretacji Robbiego. W krakowskim miksie wybrzmiała składanka "Sweet Child O' Mine"/"Yesterday"/"Hey Jude"/"YMCA"/"I Love Rock ’n’ Roll"/"Sweet Dreams (Are Made of This)".
Niemniej urzekające były covery wykonane w musicalowym stylu, które najbardziej kojarzą się z Frankiem Sinatrą, a więc kolejnym wybitnym performerem (zapewne nieprzypadkowo) - "My Way" oraz (Theme From) "New York, New York". Do muzyki i komedii dołożyć kapkę teatralności przecież nie zaszkodzi? "She's the One" zaśpiewane dla Marii z Tarnowskich Gór (tak, Robbie próbował to powiedzieć) również wzruszyło na maksa, podobnie jak nieśmiertelne hity zagrane na bis - bo przecież nie mogło zabraknąć ani "Feel", ani "Angeles". Ten ostatni refren był już totalną miazgą, a fani dopisali, śpiewając do ostatniego tchu.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Londynczycy
The Greatest Showman - halo Robbie, kiedy w teatrze?
Koncert był reżyserowany, to oczywiste. Skrypt był, choć niektóre żarty pewnie się do niego nie załapały np. ten o twardych sutkach czy delikatnym kochanku z Polski lat 90. (a może?). Robbie Williams pokazał jednak na scenie coś totalnie nowego, wchodząc na pełnej w buty rasowego entertainera i wychodząc poza ramy muzyka.
Takie show nadaje się na teatralne sceny - bo o ile na arenach ktoś może kręcić nosem, tak opakowane w kurtynę, loże i antrakty, będzie zbierać same pięciogwiazdkowe recenzje. Robbie Williams jest w świetnej formie i totalnie powinien to wykorzystać. Robbodram na West Endzie: czekam, serio.
Popularne
- Dramatyczny gest Ostatniego Pokolenia. Aktywistka obnażyła piersi przed obrazem Rejtana
- McDonald's przywraca kultowe produkty. Klasyki wracają już wkrótce!
- VIRAL Kebab On Tour - kultowy foodtruck zawita do Kielc oraz wróci do korzeni w Krakowie!
- Znamy ceny biletów na The Weeknd. Jest drogo, ale mogło być (?) drożej
- Szokujące słowa księdza. W małżeństwie "pod groźbą grzechu nie można odmówić współżycia"
- Wyrzuciła go z hotelu. Reakcja Karoliny z DRE$$CODE na piosenkę Eryka Moczko
- Wygrał konkurs na najbardziej performatywnego mężczyznę w Warszawie. Nawet nie lubi matchy [WYWIAD]
- "Był we mnie zakochany". Lexy Chaplin o relacji z Wardęgą
- UFO przeleciało nad Raciborzem? Niektórzy mieszkańcy myśleli, że to znak z kosmosu